Kuba 3

Czas na kolejny odcinek kubanskich opowiesci. Wedlug nas  ta czesc jest z calej wycieczki najmniej ciekawa. Wiec kto nie chce nie musi czytac :-)

Rankiem 5.02.2017 wyjechalismy z Viniales. Mielismy do pokonania 411 km- najdluzszy odcinek trasy.  Jechalismy autostrada. Teoretycznie moznaby bylo spac. Praktycznie kierowca musial co chwile hamowac- na autostradzie nie brakowalo pojazdow poruszajacych sie w przeciwnym kierunku, pieszych a nawet krow!

W drodze krotka przerwa na przegryzke i siusiu (byly drzwi). Przy okazji popatrzylam sobie w jakich warunkach podrozuja ci, ktorzy zdecydowali sie na wycieczki po Kubie na wlasna reke. Male busiki zabieraly przypadkowych rzadnych wrazen turystow. Kierowcy zawsze towarzyszyl mechanik.

I tak dobrze, ze mogli siedziec w srodku na fotelach. Normalnie ludzi sie tu wozi tak:

Pisalam wczesniej, ze na Kubie chetnie sa trzymane ptaszki w klatkach. I w tej restauracji bylo ich pelno. Same ptaszki mnie tak nie zachwycily jak recznie robione proste, drewniane klatki. Juz kombinowalam jakby taka do walizki zapakowac...

Nastepny przystanek- krokodyla farma. I lekka konsternacja, bo wiekszosc wycieczki wcale nie miala ochoty jej ogladac. Bylo pare osob, ktore koniecznie chcialy zbaczyc z czego sie w Stanach robi kowbojki

i torebki. Reszta miala do wyboru siedziec w autobusie lub na parkingu. W koncu powleklismy sie wszyscy razem. Sama farma znajduje sie na calkiem urokliwych rozlewiskach. Oprocz krokodyli znajdowaly sie tu tez zolwie, ryby i inne stworzenia.

Byla tez cala masa ptakow. Zaluje, ze nie zostalam i nie zaczailam sie na nie gdzies, ale ciekawosc wziela gore i tez poszlam zobaczyc dzikie bestie. Te kilka pstryknelam, kiedy juz wychodzilismy...

Dzikie bestie lezaly leniwie w stawie i na jego brzegu. Nie reagowaly nawet na kawalki miesa rzucane przez opiekunow. Panowie byli zawiedzeni, ze krokodyle nie robia na turystach odpowiedniego wrazenia. Nie rozumieli dla czego dziwni Niemcy nie kupuja naszyjnikow z klow i nie chca sobie robic zdjec z malymi krokodylkami z pyszczkami obwiazanymi tasma.

W koncu dotarlismy do Cienfuegos -miasta polozonego nad morzem, na poludniowym wybrzezu Kuby. Pierwsza atrakcja w tym miejscu miala byc przejazdzka katamaranem po zatoce. Jak sie okazalo katamaran sie zepsul, wiec wpakowano nas do jakiegos kutra rybackiego, bysmy przez male okienka mogli podziwiac piekno zatoki. Pod pokladem bylo potwornie duszno i goraco, ale chyba o to chodzilo. Najwazniejszy ze wszystkiego- barek- byl czynny i mozna bylo wciskac w turystow kolejne mohito's po 1euro za kubeczek.

Takie widoczki udalo mi sie cyknac przez okienko: na klub zaglowy, na miasto Cienfuegos i na wyjscie z zatoki.

W pewnym momencie zobaczylam na horyzoncie dziwna kopule. Zastanawialam sie co to moze byc. Z Wikipedii dowiedzialam sie,ze jest to niedokonczony pierwszy reaktor elektrowni atomowej. Wnikliwiej zainteresowanych tematem zapraszam tutaj: https://en.wikipedia.org/wiki/Juragua_Nuclear_Power_Plant

Pozniej zwiedzalismy rezydencje jednego z baronow trzciny cukrowej- Acisclo del Valle. Onegdaj najbogatszego Kubanczyka. Palacyk wybudowany w polaczeniu stylow weneckiego, gotyckiego i mauretańskiego robi ogromne wrazenie z zewnatrz i wewnatrz. Jego budowa trwala cztery lata, ale sam wlasciciel cieszyl sie nim tylko kolejne trzy i umarl. Prezydent Fulgencio Batista chciał stworzyć tutaj kasyno, jego plany pokrzyżowała jednak rewolucja…

I widoczki z tarasu palacyku

Slonce chylilo sie ku zachodowi, a my mielismy jeszcze zwiedzic centrum. Ale jak to Jorge- on ma na wszystko czas...Stalismy grupa przy autobusie i gadalismy, a nas fotografow juz roznosilo :-) W koncu prawie gwaltem zaciagnelismy wszystkich do autobusu i kazalismy jechac do centrum. Pozniej w te pedy pognalismy na glowny plac Plaza de Armas, by ujrzec piekna architekture w ostatnich promieniach zachodzacego slonca. Pare minut pozniej i juz bylo po spektaklu :-)

Tak wiec pozostal niedosyt, bo zbyt krotko bylismy w centrum, a mielismy nadzieje na fajne zdjecia miasta. No coz...Jeszcze z okna autobusu cyknelam ludzi na promenadzie i pojechalismy do polozonego nad zatoka Yaguanabo hotelu.

Bungalow, w ktorych nocowalismy polozone sa na malowniczym polwyspie. Z jednej strony brzeg skalisty, z drugiej piekna plaza i most. O uroku tego miejsca moglismy sie przekonac dopiero rankiem, gdyz dotarlismy tam po zmroku. W pokoiku potworny smrod i 15 stopni. Klimatyzacja na pelnych obrotach.

Nie da sie wylaczyc, bo guziczek wcisniety do srodka i pilota brak. W koncu Elmar znalazl odpowiednie bezpieczniki i udalo sie unieruchomic urzadzenie. Udalo sie tez wywietrzyc pokoj- smrod pochodzil z klimy. Toaleta tradycyjnie jednorazowa, ale tym razem sitko prysznica na krotkim ramieniu wychodzilo prosto ze sciany, wiec trzeba bylo sobie inaczej radzic. Spluczka dzialala na zasadzie dzwigni, ktora podnosila na lancuszku korek taki, jak do wanny. Dawno tutaj nikt nie mieszkal, bo za pierwszym pociagnieciem lancuszek sie po prostu rozsypal. Szukalismy wiec drucikow ,zeby poskladac nowy lancuszek. Oczywiscie sie udalo i nasza toaleta dzialala...na jakis czas:-)

Nastepnego dnia w programie byla wycieczka krajoznawcza i kapiel w wodospadach. Przygotowalismy sie odpowiednio- ubrali stroje kapielowe, zabrali reczniki.

Nasz przewodnik poprowadzil nas nad rzeke i staral sie zainteresowac zyciem krabow. Od niego dowiedzielismy sie, ze most wybudowany zostal wlasnie ze wzgledu na nie. Podazajac do morza niszczyly asfalt, wiele tez konczylo pod kolami samochodow. A tak natura zostala pogodzona z interesem cywilizacji. Kraby nie chcialy  nam pozowac, wiec wycieczka zaczynala byc nieco znudzona. Nie pomagaly gwizdy pana przewodnika- ptaki tez nie chcialy pozowac. W koncu zniecierpliwiony wyciagnal z torby duzego kraba i garsc malych, wycieczka zgodnie powiedziala: " Ooooooooooo!" I wyprawa zostala uratowana:-)

Pare godzin wedrowalismy wzdluz rzeki nie mogac sie doczekac wodospadow i kapieli. Na miejscu sie okazalo, ze nastapila zmiana planow. Do wodospadow mielismy jechac ciezarowka, ktora sie zepsula

( juz zdazylismy sie przyzwyczaic ), wiec Jorge na predko zorganizowal cos na miejscu. Ile bylo w tym prawdy ciezko stwierdzic. Rzeka nie zachecala do plywania. Wyobrazalam sobie piranie, krokodyle, pijawki i nne stworzenia ukryte w metnym nurcie. Poprzestalismy na lezakowaniu. Do zatoki odstawiono  nas lodkami.

Po powrocie czesc wycieczki poszla na plaze, a my do altanek wylegiwac sie w przyjemnym cieniu. Luby drzemal, ja czytalam ksiazke "Pojedynek z Syberią" Romualda Koperskiego (idealna ksiazka na Kubie :-) a kelner donosil nam mohito. Zyc nie umierac :-)

Wieczorkiem jeszcze zachod z widokiem na polwysep i nastepnego dnia znow w droge...

Write a comment

Comments: 0