Kuba 5

Oj, ciezko mi bylo sie zabrac za ostatni rozdzial. Tak samo ciezko bylo nam rozstawac sie z tym pieknym krajem. Ale wiadomo -wszystko, co dobre szybko sie konczy...

Przed nami ostatnie piec dni na wyspie Cayo Santa Maria. Z Trinindad wyjechalismy po sniadaniu i na miejscu bylismy kolo poludnia. Hotel okazal sie byc dosc sporym kompleksem z wieloma budynkami, kilkoma  basenami, centrum rozrywki, a nawet teatrem. Dostalismy mapki i udalismy sie na poszukiwanie pokoi. Nasz byl calkiem przestronny, z widokiem na mangrowe. Troche bylam zawiedziona, ale szybko sie przekonalam, ze lepsza zielen i spiew ptakow,  niz okna na calodobowe disco przy basenie :-)

O dziwo, tym razem nic nie bylo zepsute! No, poza tym antycznym wiatrakiem na suficie, bez ktorego moglismy sie obejsc.

Z klatki schodowej mielismy widok na czesc hoteli, a w tle turkusowe morze.

Wczesniej myslalam, ze ten kolor jest na zdjeciach podkrecany w Photoshopie, ze to jakis bajer, az w koncu na wlasne oczy moglam sie przekonac jaki jest na prawde :-)

Oczywiscie od razu chcialam isc na plaze, ale sie okazuje, ze nie tak latwo sie w mapkach polapac. Tak wiec najpierw czekalo nas rozeznanie terenu.

W pierwszej kolejnosci  jadalnia. W calym kompleksie byly trzy. Byla ogromna i podzielona dodatkowo na dwa sektory. Pozniej zorientowalismy sie, ze caly sektor hotelowy po lewej stronie zajmuja tylko Kanadyjczycy i maja osobna jadalnie. Pozostala czesc zamieszkiwaly inne nacje. Majac na wzgledzie ich (Kanadyjczykow znaczy) osobliwa kulture osobista (a raczej w wiekszosci jej  brak) podzial byl calkiem uzasadniony. Jedzenie w formie bufetu i bardzo duzy wybor dan-czesc gotowych, czesc przyrzadzana przez kucharzy. Nie bawili sie w jakies wyszukane dekoracje (jak to jest w zwyczaju w Egipcie), ale dokladali staran by dania byly smaczne i szybko przyrzadzone. I na deser ogromna ilosc swiezych owocow.

Przed jadalnia urzadzone bylo spore oczko wodne, bez zadnej roslinnosci, ale z masa ryb. (Na zdjeciu tylko niewielki jego fragment). Wynosilam im codzien jakies bulki, bo byly tak glodne, ze chyba zjadaly sie nawzajem. Rzucaly sie na jedzenie jak piranie.

W przestronnym teatrze wieczorem odbywaly sie koncerty i przedstawienia. A na obszernym placu przed teatrem -potancowki.

Do barku zachodzilismy wieczorkami i tam po kolacji spotykalismy sie z cala grupa. Jako, ze drinki wliczone byly w cene pobytu, testowalismy po kolei wszystko z karty, a pozniej wymieniali opiniami. Jednak moim ulubionym byla Pina Colada i najczesciej jej bylam wierna...:-)

Z basenow raczej nie korzystalismy. Tu w dzien klebil sie tlum matek z pociechami, odbywaly gry i zabawy, wieczorem dyskoteki. Jednak codzien zmuszeni bylismy przez te miejsce przejsc, bo znajdowalo sie za nim wyjscie na plaze.

Troche na uboczu znajdowalo sie centrum rozrywki z kregielnia, dyskotekami, sklepami i wieloma restauracjami. Zazwyczaj wygladalo jak wymarle miasto. Tylko obsluga stala przed lokalami.

Ktoz szedlby do platnej restauracji majac w hotelu all inclusive?

No i wreszcie plaza...

Wygladala dokladnie, jak na tych wszystkich prospektach z biur podrozy- bialy piaseczek, turkusowa czysciutka woda i blekitne niebo....I narobilam jakies tysiac zdjec, a potem nie wiedzialam, co wybrac, zeby Wam pokazac :-)

Codziennie rano szlismy na godzinny spacer przed sniadaniem. Slonce bylo nisko i niebo mialo zupelnie inny kolor.. Czesto snuly sie ciemne chmury, ktore odplywaly kolo poludnia...

Nie naleze do osob, ktore dlugo wytrzymuja nicnierobienie na plazy. Tak wiec po lezakowaniu,plywaniu czesto spacerowalismy po okolicy, plywalismy tez takim malym katamaranem.

Niedaleko naszego miejsca konczyla sie plaza, a zaczynaly skalki. W te miejsce nadciagalo wszelakie ptactwo wodne. Czesto wiec zamiast na wygodnym lezaczku na bialym piaseczku, kucalam na skalkach ostrych jak noze (usiasc sie niestety nie dalo-mialabym pociety tylek) i pstrykalam zdjecia pelikanom. Nie moglam sie oderwac, tym bardziej ze ptaki nic nie robily sobie z mojego towarzystwa i podlatywaly czasem tak blisko, ze nie moglam ich objac...

Przy wyjsciu na plaze byla mala budka z hamburgerami. Zawsze zamawialam jeden, zeby sciagnac mewy do zdjec. Wisialy nade mna jak male latawce i lapaly kesy w locie.

Byly i inne ptaszki...

Ostatniego wieczoru pozegnanie z plaza i ostatni zachodzik...

I zdjecie zrobione przez Elmara...

Nastepnego dnia pozegnanie z Cayo Santa Maria i cudna Kuba. Chcialoby sie, jak zwykle powiedziec "jeszcze tu wrocimy", ale nie mamy zludzen...:-)

 

Zegnaj Kubo!

P.S.

Mialam napisac o osobliwych pamiatkach z Kuby, ale zapomnialam :-) Wiec czynie to niniejszym (lepiej pozno, niz wcale).

Zazwyczaj jako pamiatki przywozilismy kubeczki. Najlepiej takie recznie robione. Z Kuby tez przywiezlismy. I oczywiscie magnesik-cygaro.

Pamiatke nie bardzo chciana zalapalam w samolocie- po kazdej dluzszej podrozy samolotem leze z grypa. Do tego chyba tez, zebym dluzej Kube wspominala zostaly mi na stopach ugryzienia od maciupenkich muszek. Muszki te grasuja po zmroku. Sa prawie niewidoczne, a ich ugryzienia zaczynaja wychodzic i niemilosiernie swedziec tak po tygodniu...Tak wiec lezalam z grypa i albo smarkalam, albo sie drapalam :-)

Pamiatke dla siebie znalazlam pod drzewem Plumerii (Frangipani) -uciety wierzcholek. Opakowalam w ciuchy, wrzucilam do walizki i modlilam sie, zeby przeszla kontrole. W domu posadzilam do ziemi dla kaktusow i sadzonke sie przyjela. Dzis mam malutkie drzewko. Ciekawe ,czy w naszym klimacie zakwitnie..

A tak wyglada cudnie pachnacy kwiat Frangipani...

Write a comment

Comments: 1
  • #1

    zanikowagosia (Thursday, 01 June 2017)

    Wy tam może nie wrócicie, a my tam nigdy nie dotrzemy. Dziękuję więc za wirtualną podróż. Fotki tak realne, że na widok nóg w bąblach- aż mnie zaswędziały moje :)